a ten łoś...

Zaczęłam w końcu odkrywać okolice na grzbiecie osobistego Harpagana. Wieś mnie uwielbia, tubylcy i tambylcy zaczepiają radośnie, a Baltazar dzielnie dotrzymuje kroku.

Wybraliśmy się też z mężczyzną "wow!" na nocne poszukiwanie łosi, bo obydwoje obstawiamy, że wieczorne warczenie z olszynki odległej o 200 metrów musi oznaczać coś ciekawego i niegroźnego i zapewne posiada poroże. Spotkaliśmy za to stado dzików, które ostatecznie okazało się dorodnym i sympatycznym stadkiem krzaków. Krzaków, po prostu krzaków. Ja się najadłam strachu, a ten łoś z efektem "wow!" ubawił przednio. 

I nadszedł też w końcu czas długo wyczekiwanych sianokosów. Na razie z górki, pogoda jak marzenie, sympatyczny i gadatliwy tubylec z uśmiechem ściął nasze łąki. Łąki sąsiadki też... Wprawdzie sądziliśmy, że to nasze łąki, ale wyprowadziła nas z błędu.

W zasadzie nic się nie stało, a nawet stało się dobrze i wyświadczyliśmy jej wielką przysługę z tym nielegalnym koszeniem i w związku z tym ona się nam odwdzięczy całym tym sianem, byle byśmy zabrali je w cholerę.

Tymczasem ja czekam na upragnioną owcę. Podobno przyjedzie z gór. Będę ją kochać, głaskać, strzyc i czesać i mocno przytulać podczas snu.

Komentarze

Popularne posty