to nie choroba...

Dwa dni temu, albo dziś, albo wczoraj. Nie potrafię dojść do ładu z datami. W każdym razie dotarłam tu o czwartej w nocy.

Wrzuciłam Harpagana na łąkę i tak spędził czas samotnie do świtu. O świcie pobiegły do niego trzy inne monochromatyczne konie. W pięć minut zrobiło się stado. I koza też. Monochromatyczna oczywiście.

Pierwsze od czego zaczęłam wakacje to katar z nosa, standardowe łupanie pod czaszką i nocą się podduszanie. Jak pech to pech. Ale damy radę.

Nocą wygrzałam się przy najlepszym piecu, jaki znam. Żywym. To nie choroba, to musi być miłość. I dwadzieścia sześć skrzynek na jabłka.

To nic innego jak Niebo. Hell yeah, jak powiedziała Zu. Naprawdę powiedziała już pierwsze słowa.

Komentarze

Popularne posty