wszędzie...
Całe lato spędziliśmy w drodze. My, nas, nami. Uśmiechnięci szeroko, w siebie nawzajem wpatrzeni. Zakochani. A jak! Z rozszerzonymi źrenicami, które kłamać nie umiały.
Byliśmy wszędzie, bo gdzie nas nie było? Jakieś zamki i jakieś hotele z widokiem na nie, tylko nie nasze pokoje z widokiem były. Nam się one jakoś nie trafiły. Jakieś mosty, tylko że nie czynne. Jakieś potańcówki totalnie niewinne. I wieże z tysiącem schodów, na których ja dostawałam haju. On zadyszki. Bo w górę. Bo wysoko. Bo ruch. Bo z nim. Tym. Nie żadnym jakimś i nie żadnym tamtym. Już nigdy.
I deklinowaliśmy się na tysiąc sposobów, na milion słów. Nawet tych, które nieopacznie padały. Które nas nie zdradzały. Nigdy. Wcale. My w ogóle nie wiemy, co do siebie mówimy. A nie przestajemy. Czasami poważnie, czasami szyjemy. Codziennie piszemy. Ale, ale, jak my do siebie tworzymy. Jakby świat się miał jutro skończyć nam.
Ale nie skończy. Nie dla nas. Nie z nami. Nie z tymi wszystkimi naszymi szytymi słowami. Rozmowami po nocach i znowu od rana. Mamy to coś, co się ludziom naprawdę nie zdarza. Nigdy. A nam zawsze. Codziennie. Co noc. Na dzień dobry i na dobranoc.
Na duże słowa. Ale jak do tej pory, już żeśmy sobie udowodnili nie raz. Że słowa nasze mają wielką moc. I sens. Najbardziej.
P.S. Lepiej się czyta z tym w tle. Choć pasuje. Najmniej:
https://music.youtube.com/watch?v=oJFGizPoEOc&si=gKCR0xuGeEiYONCN
Komentarze
Prześlij komentarz