po nieboskłonie...
Kiedy zamykają się jakieś drzwi, gdzieś indziej otwiera się okno. I tego musisz szukać. W futrynę już nie pukać. Nie próbować wyważać, nie zaczynać podważać. Nawet decyzji Wszechświata.
On zresztą niekoniecznie sam rozumie, czemu tak zdecydował, no wiecie. Ja z nim spędzam noce całe, a czasem tylko wieczory. Kiedy naprzeciwko rozsiada na fotelu się. Mało mówi, raczej obserwuje mnie. Bo ja mu rozrywkę funduję, jakiej pewnie nie często doświadcza. Ale temu to ja się już nie dziwię w ogóle. I wcale nie żalę, żeby nie było.
Bo we mnie te konie. Po nieboskłonie i po ziemi też. To stado stu dwudziestu siedmiu rumaków, co sobie mknie. Czasem galopuje, czasem wlecze się. Jak ameba w kropli wody. I tu zaczynają się schody, bo ja nad nimi ani trochę nie panuję. Ale nie próbuję nawet. Nigdy nie chciałam.
Ale zawsze wiedziałam. Że one obłęd w oczach i rozwiane grzywy to po mnie mają. Dlatego w ogóle się nie słuchają. I biegną i rżą w nieznanym mi zwykle kierunku. Choć coraz częściej w jednym. Gdzie? Do niego. Dlaczego? A dlaczegoby nie? I niech to już zostanie między nami. A my dwoje sami, z tymi tak samo opętanymi wzajemnie stadami. A w ogóle to ja nie o koniach, tylko o oknie przecież chciałam. Bo już je znalazłam, chociaż nie szukałam.
Jak zwykle się tylko tutaj zwyczajnie w tej historii splątałam. I w słowach pięknie zgubiłam. A okna wcale nie otworzyłam. Już było szeroko otwarte. Ale tylko dla mnie.
P.S. Lepiej się czyta z tym w tle. Gimme, gimme, gimme. I midnight i after. Ale i before też. Nie żądam. Poproszę. To w końcu pokłosie:
https://music.youtube.com/watch?v=pa2j0Bh83ms&si=nl8HuM-C0wClRBHa
Komentarze
Prześlij komentarz