w słomianym ogniu...

Trzy projekty wprowadziłam w życie ostatnimi dniami. Dla ciała czterdziesto, dla umysłu sześćdziesięcio, a dla duszy tak na oko stoosiemdziesięciodniowy. Bo tak.

A może to dlatego, że ktoś mi powiedział któregoś dnia, że mu imponuję bardzo i bardziej się już nie da. I mimo, że ta znajomość nie ma już chyba żadnego znaczenia, a przynajmniej głowę moją zaprzątać przestała, straciła smak i kolor i sens wszelaki, chociaż sensu mieć wcale nie musiała, to słowa słowami pozostały i gdzieś tam w zakamarkach mózgu okoniem mi stanęły.

I coś się w związku z tym stać ze mną musiało. No i się stało. Postanowiłam sobie czymś zaimponować, spełnić jakieś stare, niespełnione dotąd obietnice. Bo w słomianym ogniu* kiedyś już stanęły i spłonęły całkiem, wywiódłszy mnie na manowce nie jeden raz.

A ponieważ kryzysów osobowości w zeszłym roku przeszłam za dużo o sztuk kilka, podlawszy je słono alkoholem i poddusiwszy w oparach nikotyny, w tym roku planów mam odmiennych parę i nie stanie mi nikt na drodze, kto mózg mi by przetrzebił i na drugą stronę wywlec by go mógł. Nie dam się.

Jakąś tam czarną dziurę po drodze oczywiście planuję, pułapki na myszy i dwa białe niedźwiedzie, w tym jednego gdy kolubrynę odśnieżać będę, a drugiego w niemowlęcym łóżku, do którego niemowlę zostało za karę na stałe zesłane. Bo się łokciami rozpychało, no.

* słomiany ogień powstał w mózgu rozmiękczonym potworem w brzuchu zalegającym... ale nie moim.

Komentarze

Popularne posty