kawa pachnąca kozą...

Ten rok minął na wsi tylko w połowie. Wprawdzie Harpagan wciąż funkcjonuje poza miastem, ale jaka to wieś, kiedy przyjeżdżasz się wyciszyć, a tu od rana drą koty w akompaniamencie gęsi. No głos ma, ta, no, Ona. Zwykle z zaciekawieniem obserwuję czy go straci.

Poza tym w kolejności, najpierw była wiosna. Z moim rozochoconym brzuchem, w którym przewracała się jakaś obca istota. Były też przeprowadzki, kilka, w ogólnym rozrachunku o jedną za dużo. Baltazar znalazł nowy dom, ja dom zaczęłam nosić w sobie.

Następnie było lato, pełne Zu, bo się w końcu postanowiła pojawić na tym świecie. A razem z Zu wielki głód głód się objawił i kawa pachnąca kozą.

Jesienią kozę pogrzebałam, dosłownie i metaforycznie, bo z wilkami do czynienia miałam. Poza tym drzewo rąbałam na akord i wygrzewałam się w ostatnich promieniach słońca, w dodatku oszalałam i prawie panowanie nad sobą straciłam. Dobrze, że siekiery wtedy w rękach nie miałam. Za to gwóźdź w stopie, owszem.

A zimą miłość na nowo odkryłam. I dwa małe ząbki u Zu.

Komentarze

Popularne posty