bez instrukcji...

W dramatycznych okolicznościach poznałam mężczyznę mojego życia. Miał w ręku śrubokręt i twierdził, że skręci blaszane kosze z ikei. Bez instrukcji.

Poszło mu nieźle, już biłam ukłony, płatki róż rozsypywałam, tańczyłam z radości i w myślach jego inicjały tatuowałam na łopatce, kiedy wyszło szydło z worka. Mój magister inżynier i specjalista od spraw trudnych i beznadziejnych przymknął kosze pokrywą. Z uchwytem. Przykręconym od spodu.

Czar prysł. Tak to już czasem bywa. Tymczasem ja coraz więcej myślę o tatuażu. Nie z inicjałami, nawet nie swoimi, chociaż narcystycznych skłonności mam od zawsze trochę. W tamtym roku znalazłam tatuaż, znalazłam na sobie miejsce i już, już byłam bliska, już się z tatuażystą witałam...

Co się wtedy stało to już każdy zainteresowany wie. A teraz po głowie chodzi mi, a po ciele także, mrowi i ślad zostawia atlas chmur. A propos. Wyjeżdżam do Julii, do Nieba. 

Nie jestem pewna, czy mieszkając na wsi powinno się na wakacje wyjeżdżać do innej wsi. Mam jeszcze nadzieję, że to nie jest passe.

Komentarze

Popularne posty