coś sobie obiecałam...
Najpierw odzyskałam godność, potem radość, a potem nagle przyszło też pozytywne nastawienie. Samo przyszło, nie szukałam.
No dobra, nieprawda. Od czterech lat tylko ich wypatrywałam. Od czterech cholernych lat w każdy kąt zaglądałam i wspomnienia przeszukiwałam i łapałam się każdego najmniejszego skrawka nadziei. Nadzieja, jak to zwykle bywa, umarła ostatnia. I cóż, chyba trochę za długo umierała.
Ale nie miłość. Ta zawsze gdzieś w najdziwniejszych zakamarkach się czaiła. W polu koniczyny, co na niej całym ciałem zalegałam. W zapachu końskiej grzywy, co ją palcami przeczesywałam. W dotyku letniego deszczu, w którym na ulicy, w świetle dnia tańczyłam.
Świat się zmienił i ja też, ale też coś sobie obiecałam. A niespełnione obietnice traktuję jak największe zło. No! Więc! Już nigdy sobie siebie samej odebrać nie dam. Nigdy i w imię niczego.
No, ale sobą się jeszcze z kimś podzielić mogę. Czasem mi się wydaje, że nawet wiem już z kim. No cóż, we will see.
Komentarze
Prześlij komentarz